„Chłopak pisał pracę licencjacką o mojej kontuzji” – Justin Nnorom o grze w Polsce

źródło zdjęcia – Głos Wielkopolski

Nadszedł czas na drugą część rozmowy z Justinem Nnoromem. Nigeryjczyk od ponad 20 lat mieszka w Polsce. Przyjechał do naszego kraju, ponieważ podpisał kontrakt z Lechem Poznań… i tak już został.

Kto najbardziej pomógł Justinowi w karierze? Jak skomplikowana okazała się kontuzja więzadła? Dlaczego gwiazda polskiej telewizji poprowadziła go do ołtarza? Dlaczego nie trafił do Wisły? Jak radził sobie z zimnem w Polsce? Który junior Lecha Poznań zrobił na nim ogromne wrażenie?

***

Arkadiusz Brzękowski: Pana do Polski ściągnęli Henryk Loska i Andrzej Grajewski. Jak pana w ogóle znaleźli?

Justin Nnorom: Henryk Loska i Andrzej Grajewski mieli wówczas bardzo prosperującą agencję piłkarską. Pracowali dla nich agenci (skauci) w różnych częściach Europy i Afryki. Wśród nich był pewien szwedzki dziennikarz sportowy i zarazem skaut – nazywał się Stefan. On pojechał do Nigerii i obserwował mecz sparingowy drużyny u17 oraz spotkania kwalifikacji do Mistrzostw Afryki. Wtedy pojawił się pierwszy kontakt. Mówił, że pracuje dla tej agencji i podoba mu się mój styl gry. Zapytał się – co myślę o wyjeździe do Europy. Wtedy nie urodził się jeszcze temat Polski. Andrzej Grajewski mieszkał wówczas w Niemczech i plan zakładał, że to właśnie tam trafię.

Przekazałem informację rodzicom i wtedy ojciec bezwzględnie powiedział, choć mnie wspierał (był również wielkim fanem piłki nożnej), że nie ma nic przeciwko. Zapytał jednak – co z nauką? Chciał, żebym studiował. Dla taty jako człowieka wykształconego edukacja była równie ważna. Wtedy odpowiedziałem, że w Europie również mogę studiować. Tam jest więcej możliwości niż w Nigerii, żeby połączyć jedno i drugie. Udało mi się go przekonać, choć pod pewnym warunkiem. Powiedział, że jeśli są zainteresowani, mogą przyjechać za 2 lata, kiedy zdam maturę. Stefan dostał wtedy ten komunikat i przekazał ją Losce i Grajewskiemu. Prosili zatem, żebym zostawił u nich kontakt.

Później o tym zapomniałem, grałem już w lidze nigeryjskiej i myślałem, że temat  upadł. Nagle po półtora roku dostaję telefon w stylu:

„Halo, już jesteś po tej maturze? Jak tam? Śledzimy, że jesteś w klubie BCC Lions. Widzimy, że dobrze wam idzie. Czy jesteś nadal zainteresowany?”

Czyli jednak patrzyli, obserwowali.

Okazało się, że oni podobno mieli swojego człowieka w Nigerii, który przekazywał informacje. Podczas jednego meczu ligowego mojego klubu pojawił się jakiś facet. Powiedział, że jestem potrzebny w Lagos na rozmowę. Wziąłem więc wolne i na drugi dzień pojechałem. Tam przedstawili mi wszystkie szczegóły, jak to wygląda. Powiedzieli, że Loska i Grajewski są nadal zainteresowani i chcą mnie ściągnąć do Europy na testy w klubach. Następnie dogadywaliśmy formalności z BCC Lions. Musiałem od nich dostać pozwolenie, żeby w ogóle pojechać.

Następnie miałem chyba zaplanowane testy w Hannoverze. Okazało się jednak, że gracze Bundesligi wtedy strajkowali. W czasie pobytu w Niemczech Andrzej Grajewski został udziałowcem w Lechu.

Wiceprezesem

Tak, wiceprezesem, ale on był również wtedy prawie głównym sponsorem. Lecha trenował z kolei Adam Topolski. Grajewski mi wówczas powiedział:

„Słuchaj. Jest taki problem. Nic się nie zmienia. Nie wiemy, jak się skończy strajk, ale jest fajny klub w Polsce – Lech. Też blisko Niemiec.  Trener to jest Polak, jednak mieszkał w Stanach parę lat. Mówi po angielsku i nie będziesz miał problemu z kontaktem. Pojedź tam na testy. Zobaczysz, jak wszystko pójdzie dobrze, może pograsz tu rok, dwa i zawsze mogę cię wytransferować do Niemiec.”

No i przyjechałem na testy do Polski. Podobno zrobiłem na trenerze ogromne wrażenie jeśli chodzi o technikę. Uważał, że przerastałem pod tym względem większość Polaków.

W Polsce gra się bardziej twardo, ostro. Mówił więc, że trzeba jeszcze popracować nad kwestią siły itd. Widział jednak potencjał. Następnie Andrzej Grajewski dogadał się z klubem w Nigerii. W ten sposób zostałem piłkarzem Lecha.

Jak przebiegała aklimatyzacja w Polsce? W pierwszych meczach Pan nie łapał się do „11”, dopiero później debiut w meczu z Pogonią.   

Tak jak mówiłem, to była inna liga. Również warunki pogodowe nieco wpłynęły. Teraz ta zima to jest nic. Pamiętam, jak przyjechałem, mieliśmy trening – bieganie po Lesie Marceliński, gdzie miałem śnieg do kolan. Później wracałem po meczu, miałem tak zamarznięte nogi, że od razu leciałem włożyć je pod wodę. Ciepłą wodę, co jeszcze pogorszyło sprawę. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nie mogłem nawet chodzić (śmiech).

Być może pamiętasz, był taki zawodnik Sekou Drame. I on mi wytłumaczył, żebym nie wkładał nóg do ciepłej wody, bo będzie tylko gorzej. Mówił – usiądź, poczekaj i nawet lepiej, żebyś oblał zimną wodą, która ma bardziej równą temperaturę. Ja nie mogłem wytrzymać.

Na następne wyjście do lasu Sekou pokazał mi technikę, której używał na zimowych treningach przygotowania fizycznego, kiedy przyjechał pierwszy raz do Polski. Mianowicie, przewijał nogę foliową reklamówką, później nakładał skarpety i na to buty. Mówił, że wtedy śnieg nie dostaje się do środka. Trochę faktycznie pomogło.

Wracając, potrzeba aklimatyzacja była naturalna. Jako młody chłopak z Nigerii w ciągu dwóch tygodni musiałem całkowicie zmienić kulturę, styl życia, też styl gry. Zresztą trener mi powiedział, że będę systematycznie wprowadzany do zespołu. Wiedział, że dla mnie to jest nowa liga i potrzebuję czasu, żeby dostosować się do warunków i stylu panującego w Polsce. Uważał to za naturalne. Z Adamem Topolskim miałem dobry kontakt. Zawsze był uczciwy wobec mnie.

Ciekawe, bo wyczytałem gdzieś informację, że Sekou Drame nazwał go nawet rasistą. Z kolei właśnie Pan wspomina go pozytywnie i podobno bywał u trenera w domu. 

trener – Adam Topolski (źródło KKS Kalisz)

Tak? Sekou tak powiedział?

Ja na początku nie miałem tutaj jeszcze tylu znajomych, ani żadnej rodziny. Po meczu trener zapytał się mnie, czy mam jakieś plany. Nie miałem, więc zaprosił mnie do siebie. Później w niedzielę wracaliśmy razem na odnowę biologiczną. Ja złego słowa o Topolskim nie powiem. Oprócz ŚP Henryka Loski i jego żony Krystyny trener pomagał mi najbardziej. Państwo Loska byli zresztą, można powiedzieć, moimi przybranymi rodzicami w Polsce.

 Przed wyjazdem mój ojciec powiedział Panu Losce;

„Przekazuję ci mojego syna, ufam ci, bo wyglądasz na porządnego człowieka. Wierzę, że sprawisz, żeby Justin w Polsce nie czuł się samotny.”

Traktowali mnie jak rodzinę, jako syna. Mój tata chorował i moi rodzice nie mogli niestety przyjechać na mój ślub. Państwo Loska zastąpili ich nawet na ślubie. Pani Krystyna poprowadziła mnie do ołtarza.

O Adamie Topolskim żadnego złego słowa powiedzieć nie mogę. Nie wiem skąd takie przemyślenia u Sekou. Może przez to, że nie grał tyle co oczekiwał.

W pierwszym sezonie Pana gry, do Lecha był wypożyczony inny Afrykańczyk – Bleriot Heuyot. Nie pograł za dużo. Nie wiem, czy kibice go w ogóle pamiętają.

Tak, Kameruńczyk. Może zagrał jeden mecz. Był często kontuzjowany i nie łapał się do składu.  Nie wiem nawet, co się z nim działo po wyjeździe z Polski.

Z żadnym graczem z Afryki, nie ma Pan już kontaktu? Z Sekou Drame?

Sekou też wyjechał. Chwilowo mieliśmy kontakt przez Facebook. Potem jego strona nagle zniknęła i straciłem z nim kontakt. Jedynie utrzymywałem później kontakt z Olisadebe, Emmanuelem Ekwueme, albo z bardzo dobrym kolegą z Wisły Kraków – Sundayem Ibrahimem. Z Sundayem znaliśmy się jeszcze z Nigerii. On grał w Lagos, w klubie pierwszoligowym. Później w Europie odnowiliśmy kontakt. Jeszcze lepiej się poznaliśmy, kiedy po roku gry w Lechu, Franciszek Smuda chciał mnie ściągnąć do Wisły Kraków.

Było bardzo blisko, prawda?

Tak, tak. Miałem już w Krakowie mieszkanie. Dogadany był także wstępny kontrakt. Później nie porozumieli się z Lechem. Niektórzy kibice nawet mnie już pożegnali. Byli trochę źli, że Lech chciał sprzedać dobrze zapowiadającego się chłopaka do Wisły.

Też problemy finansowe.

Dokładnie problemy finansowe. Lech potrzebował wtedy kasy. Ostatecznie jednak nie doszło do transferu. Do Poznania wróciłem dzień przed rozpoczęciem ligi. Adam Topolski wystawił mnie od razu na ławkę rezerwowych i wszyscy kibice byli bardzo zdziwieni. Przecież halo, on miał być w Wiśle! Co on tu robi?

Dzień przed meczem, odebrał mnie wieczorem kierownik zespołu, pojechaliśmy szybko do hotelu, dostałem koszulkę i nazajutrz mecz.

***

Niedługo później kontuzja, która zakończyła karierę.

Kolano było tak mocno zniszczone, że potrzebowałem 3 rekonstrukcje. Chłopak pisał nawet pracę licencjacką na temat mojej kontuzji.

Jak do niej w ogóle doszło? To już w Śląsku?

Tak, doznałem tej kontuzji w Śląsku. Lech wtedy spadł do drugiej ligi, skończył mi się kontrakt. Andrzej Grajewski chciał zatem, żebym dołączył do Śląska. Pojechaliśmy na negocjacje. Siedziałem tam już parę dni, rozmowy się przeciągały, widziałem jak chłopaki trenują. Byłem piłkarzem, więc zaproponowałem, że może z nimi trochę pobiegam. Było to zaraz po zakończeniu sezonu tzw. okres roztrenowania – lekkie gierki, zabawa z piłką… Wyskoczyłem do piłki, poślizgnąłem się o plecy jednego z piłkarzy, źle postawiłem nogę i nagle trzask. Wszyscy to słyszeli. Byłem rozgrzany, pod wpływem adrenaliny, masażysta pomasował. Wtedy medycyna sportowa stała na można powiedzieć słabym poziomie. Fizjoterapeuta pozwolił mi wrócić do tego treningu, co chyba było błędem. To najprawdopodobniej pogorszyło sytuację. Pamiętam również, że próbowałem prostować tę nogę.

Sam powrót do treningu jednak nie był kluczowym problem. Kluczowy problem to moja pierwsza rekonstrukcja więzadeł, którą po prostu źle wykonano. Tam się zaczęły kłopoty. Masażyści na siłę ją prostowali i rozciągali, a gdy puszczali – kolano wracało do tego swojego wygięcia. Okazało się, że prawdopodobnie przy rekonstrukcji źle zrobiono więzadło. Gdyby to szybko poprawiono, możliwe, że bym się wyleczył. Później jednak 6 miesięcy rehabilitacji i za późno wykryto wadę.

Miałem skrócone mięśnie i przy następnej operacji musieli zdjąć to zrekonstruowane więzadło. Potem kolejne 3 miesiące rehabilitacji, żeby wszystkie mięśnie ponownie normalnie zginać i prostować. Dopiero po tym procesie mogłem zacząć myśleć o kolejnej rekonstrukcji. Trwało to prawie 2 lata. Żaden lekarz nie chciał podjąć się 3. operacji (2. rekonstrukcji).

Potrzebowałem kolejne ścięgno. Lekarze zaproponowali, że wezmą ścięgno z prawego kolana, żeby poprawić lewe. Loska na osłabienie drugiej nogi się nie zgodził i zapytał się o inne opcje. Finalnie doszliśmy do wniosku, że trzeba sprowadzić ścięgno ze Stanów Zjednoczonych.

To kosztowne zapewne.  

Kosztowne. Wtedy problemem okazało się również polskie prawo, które mówiło, że nie można przewozić żadnych organów drogą lotniczą. Ścięgno przyleciało do Szwajcarii, a potem do Warszawy przyjechało samochodem. Operował mnie Robert Śmigielski. On później został lekarzem reprezentacji olimpijskiej. Pracował wcześniej w Stanach Zjednoczonych, dzięki jego kontaktom był w stanie zapisać mnie na listę oczekujących na organ. Później czekałem jeszcze 6 czy 7 miesięcy. W grudniu dostaliśmy cynk, że przyznano mi to ścięgno. Otrzymaliśmy wówczas z dziewczyną (teraz żoną) komunikat, że mamy zostać w domu, nigdzie nie wychodzić i czekać na telefon. Cały tydzień oczekiwałem w gotowości. Ścięgno w końcu dotarło do Szwajcarii, a na drugi dzień miałem pojawić się w Warszawie.

Po operacji chciałem nawet nawiązać kontakt z rodziną dawcy, żeby po ludzku podziękować. Był jednak utajniony dokument, że nie chcą kontaktu.

Przez pewien czas nie było wiadomo, czy w ogóle wrócę do normalnego funkcjonowania. Powrót do piłki był sprawą drugorzędną.

Później próba powrotu. Gra w rezerwach Lecha, tak?

Zwyciężyła miłość do piłki nożnej. Wbrew wskazaniom wszystkim, żebym dał sobie spokój, zameldowałem się w Lechu.

Lech wykazał się w moim temacie dużą cierpliwością. Przez cały okres leczenia kontuzji miałem podpisany kontrakt z Lechem. Gdy wróciłem ze Śląska z kontuzją, powiedzieli, że nie ma problemu – masz pensję, mieszkanie, kiedy się wyleczysz, porozmawiamy o dalszym kontrakcie. Nie chcieli mnie zostawić na lodzie. Wiedzieli we mnie nadal perspektywicznego gracza. Jestem Lechowi naprawdę ogromnie wdzięczny za tamtą pomoc. Nie wiem, co bym bez niej zrobił. Pojawiły się pierwsze myśli, że jeśli nie wyjdzie, to wyjadę do Anglii, gdzie mieszkała dalsza rodzina. Tam może pójdę na studia i później zobaczymy. Ale Lech był tak pomocny. Lech, Andrzej Grajewski, ale przede wszystkim Henryk Loska. Grajewski i Loska zapłacili za więzadło ze Stanów, załatwiali wszystko logistycznie, pomoc, lekarzy… wszystko.

W obliczu tej sytuacji, trafił Pan na szczęście na dobrych ludzi.

Tak, ich agencja miała przecież bardzo wielu polskich i afrykańskich piłkarzy. Miałem chyba coś takiego ludzkiego w sobie, dało się mnie lubić. Nie wywoływałem konfliktów, nie sprawiałem problemów. Lech nigdy nie miał ze mną żadnych problemów dyscyplinarnych. Żadnych.

Moje takie motto życiowe brzmi – nie rób drugiemu człowiekowi, tego, czego sam byś nie chciał doświadczyć. Tak wychowywali mnie rodzice i próbuję to przekazać również moim dzieciom.

***

Wróćmy do wątku Lecha. Był Pan ostatnio na meczu z Widzewem?

Niestety nie byłem, ale chyba wiem, jaki wątek chciałeś wprowadzić. 1999 rok, jak dobrze pamiętam. Myślę najsłynniejszy mój mecz, który dał przepustkę do gry w europejskich pucharach.

Rywalizacja z Widzewem to jest jeden z tych meczów, w których zawsze staram się uczestniczyć. Tym razem niestety nie mogłem.

Chyba żaden problem, bo kibice Lecha do dziś są wdzięczni za tę bramkę.

Ja też jestem im wdzięczny, za to, że do dziś o mnie pamiętają. Parę lat przecież minęło. Dostaję od nich wiele życzliwości i wdzięczności. Między innymi dlatego wybrałem Poznań jako miejsce do mieszkania. Świetnie się tu czuję.

Na ulicy czasem zaczepiają?

Tak, zwłaszcza ci starsi kibice, którzy pamiętają dawne czasy. Często mam również sytuację, że młodzież wysyła mi moje zdjęcie z czasów Lecha z prośbą o podpis. My się z żoną śmiejemy, że on ma np. 15 lat i skąd może o mnie pamiętać. Teraz jest oczywiście Internet, książki itd.

A podsumowanie czasu w Lechu?

Pozytywnie do momentu kontuzji. W tamtym momencie wpadłem w ogromny dołek psychiczny. Miałem swoje marzenia, podobnie jak każdy młody Afrykańczyk, który przyjeżdża do Europy – moim była liga hiszpańska. Tam się gra technicznie, piłka to sztuka, gra się wręcz artystycznie. Chciałem także zadebiutować w pierwszej reprezentacji Nigerii.

Kontaktowali się Nigeryjczycy w czasach Lecha?

Tak. Udzielałem także różnych wywiadów. W Nigerii dziennikarze znali całe harmonogramy piłkarzy. Kiedy jechałem na wakacje po sezonie, oni wiedzieli nawet, na którym lotnisku wyląduję. Nie wiem, jak oni to robili. Mieli swoje dojścia. Wiedzieli gdzie wracasz, czy lecisz liniami Lufthansa itd.

Trenerzy dzwonili i pytali, jak mi idzie. Wiedzieli, kiedy rozegrałem dobry mecz. Pamiętali o mnie. Potem nie wyszło. W Nigerii plusem jest to, że jeśli grasz dla reprezentacji młodzieżowej, następnie trafisz do dobrego klubu w Europie, masz naprawdę dużą szansę, aby trafić do seniorskiej reprezentacji. U nas widać w tej kwestii systematyczną kontynuację.

W Polsce w tym temacie zrobiło się teraz nieco lepiej, ale pamiętam dawne czasy. Wówczas chłopaki dobrze grali w młodzieżowych kadrach, nawet koledzy z Lecha. Występowali np. w tej słynnej reprezentacji u16, która wtedy wręcz dominowała w Europie. Ostatecznie na palcach jednej ręki mogliśmy policzyć tych, którzy trafili do seniorskiej reprezentacji. Przykładem jest chociażby Marcin Drajer.

W Polsce często nawet zawodnicy kadry u21 zupełnie znikają później z radarów.

Na koniec, czy któryś z młodszych wówczas piłkarzy Lecha mógł zrobić o wiele, wiele większą karierę?

Powiem tak, kibice Lecha chyba nie będą zdziwieni. Pamiętasz Damiana Nawrocika? Nawrocik grał wtedy w 2. drużynie Lecha. Podczas moich pierwszych tygodni w Lechu, nie miałem za bardzo nic do roboty po treningu. Po obiedzie oglądałem więc treningi rezerw. Widziałem, co ten chłopak robił z piłką. Ta technika. Wtedy w kraju nie widziałem Polaka, który pod względem technicznym mu dorównywał. Ja wtedy powiedziałem, że daleko zajdzie i zagra w pierwszej reprezentacji Polski. To co robił z piłką, było zupełnie nietypowe dla Polaków. Technika, gra piętami, „no look passy” – to są rzeczy, które robili Brazylijczycy, a nie Polak. (śmiech)

Okazało się, że on również uczył się tego podczas piłki ulicznej. To było widać. Potem grał w Lechu, Arce, jednak do dziś jest mi przykro, że nie osiągnął więcej. Wielka szkoda.

Justin Nnorom opowiadał nam również o piłce w Nigerii.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *